czwartek, 5 września 2013

Poniedziałek 26 sie, część 1: ten z Prom Queen

„Porucznik z Inishmore”. Znacie? Sztuka Martina McDonagh grana w warszawskim Teatrze Współczesnym. Fanatyczny terrorysta Borys Szyc pragnie zgładzić pół świata, ponieważ ktoś rozjechał rowerem jego kota (i wcale mu się nie dziwię).
„Wyspy Aran”. Reportaż Johna Millingtona Synge z początków XX wieku. Mieszkańcy wysp żyją na pograniczu rzeczywistości i świata celtyckich legend, odcięci od cywilizacji, uzależnieni od morza i zdani na łaskę śmiercionośnego żywiołu.
Otóż – byliśmy tam.
Wiele mieliśmy pomysłów, jak tam się dostać. Samolotem? Samochodem i promem? Rowerem i kajakiem? Pieszo i wpław? Konno i na delfinach? Widzicie, wyspy Aran leżą na oceanie. Nie można tam dojechać stopem ani nawet jednostką Bus Eireann. Jak się okazuje, nie zewsząd da się tam dopłynąć – bezpośrednio z Galway na przykład nie. No, gdybyśmy mieli własny żaglowiec albo kajaki... Ale zapomnieliśmy wziąć z Polski :( Więc koniec końców musieliśmy zdecydować się na współpracę z jednym z około półtora tysiąca przewoźników, którzy oferują wycieczki w to sympatyczne miejsce. Wyspy Aran, trzeba Wam wiedzieć, są trzy: poza Inis Mor jeszcze Inis Meain i Inis Oirr. Ta pierwsza jest najobszerniejsza i odwiedzana przez największą ilość turystów, dwie pozostałe są za to bardziej dzikie. Ze względu na to, że na Inis Mor było najwięcej kursów promem (co oznaczało najbardziej elastyczne ramy czasowe), zdecydowaliśmy się (a niech tam!) na opcję mainstreamową. Utargowaliśmy (Mikołaj) niezłą cenę na zestaw „dojazd do portu + prom”, bilety kupiliśmy już w piątek, po czym niecierpliwie wyczekiwaliśmy poniedziałku.
Nasza dzika przygoda z biurem „Lally Tours” wymagała od nas, niestety, wczesnej pobudki, gdyż już o 9.30 mieliśmy stawić się przy autobusie – opodal, o ironio, portu. Wsiedliśmy doń o 9.15 i chwała Panu, ponieważ odjechaliśmy z przystanku już o 9.20... Bardzo pięknym, piętrowym autobusem, ale znowu po złej. Stronie. Drogi. Ach, ci Irlandczycy, chyba chcą nas wszystkich pozabijać! Celem naszej podróży było miasteczko Rossaveal, które specjalizuje się w przerzucaniu licznych zasobów ludzkich z autobusów na promy i z powrotem. Serio, młyn jest niepojęty. Pobrano od nas nasz bilecik (nie zostawili nawet kawałka na pamiątkę </3) i zanim się zorientowaliśmy, byliśmy już na promie.
Po paru chwilach wyruszyliśmy. Do wyboru mieliśmy komfortowe miejsca na dwóch piętrach w środku (z zerowym widokiem na zewnątrz, ekstra) oraz niewielki taras na rufie. Wiele razy płynęliście w życiu promem po Atlantyku? My też nie, toteż kawałek przestrzeni na tarasie był totalnym must have. Tak wyjątkowa okoliczność zmotywowała nas do wyboru oficjalnej Prom Queen (obrady przeżartego amerykańską kulturą popularną jury wciąż trwają). Powinnam chyba dodać, że mieliśmy wtedy naprawdę bardzo, bardzo irlandzką pogodę – nic dodać, nic ująć! Owinęliśmy się jednak pięciokrotnie w sztormiaki i inne takie-takie, więc nie ruszała nas nawet woda lejąca się niemal strumieniem z dachu. Powzięliśmy sobie za punkt honoru wytrwać w tych średnio sprzyjających waruneczkach i jakże słusznie, gdyż niebawem naszym oczom ukazało się... stado delfinów przemierzających ocean równolegle do nas! Było ich naprawdę sporo i wyskakiwały z wody tak samo, jak na wszystkich kiczowatych obrazkach, tylko szybciej. 
Skoro już o prędkości mowa – płynęliśmy niestety znacznie żwawiej od tych słodkich zwierzątek, więc wkrótce zostały za nami, ale wrażenie pozostało. Niektórzy byli do tego stopnia nasyceni, że schronili się już do środka, a pozostali do ostatka wytrwali na posterunku. Wyspy Aran, które z początku widzieliśmy tylko na horyzoncie (wypatrzyliśmy je nawet z klifu w niedzielę), teraz rosły w oczach. Po pewnym czasie minęliśmy najpierw uroczą małą wysepkę z malowniczą latarnią morską, a potem zaczęliśmy wchodzić do portu Kilronan (po irlandzku Cill Ronain), jedynym miasteczku na wyspie. Stangi przewidywał, że czeka nas przymusowa wysiadka i kąpiel jakieś 50 metrów od brzegu, ale jego przypuszczenia, jakkolwiek przecież zasadne, jednak się nie sprawdziły. W swej łaskawości Irlandczycy wysadzili nas na sam ląd. Było koło 11, a prom powrotny mieliśmy o 18.30.
Mieliśmy świadomość, że wyspa jest mimo wszystko zbyt duża, by zwiedzać ją pieszo. Jeszcze na stałym lądzie otrzymaliśmy jednak ulotkę, która reklamowała wypożyczalnię rowerów, a to za pomocą zdjęcia... tandemu. O matko i córko, tandemem po Inis Mor?! Jak bardzo większym można być hipsterem? Po lądowaniu i przeliczeniu się pobiegliśmy do rzeczonej wypożyczalni, gdzie okazało się, że się przeliczyliśmy :( Pojedynczy rower kosztował bowiem 10€, tandem jeszcze więcej; właściciele łaskawie zeszli do 8€ za jedynkę. Nie byliśmy zachwyceni, więc udaliśmy się do kolejnej wypożyczalni (były w sumie trzy) w nadziei, że tam uzyskamy lepszy deal. W przypływie natchnienia Mikołaj westchnął jeszcze: „Gdyby powiedzieli 6€, to bym rozeznawał...”.
W tym momencie zaczepił nas jakiś gość i spytał: „How many of you are there?”. „Eleven”, odparłam błyskotliwie, na co on powiedział, że da nam po rowerku za szóstkę. Telepatia? Geniusz językowy? Doskonała znajomość rozumowania standardowego klienta? Najzabawniejsze, że jegomość ów był przedstawicielem wypożyczalni, którą właśnie opuściliśmy. Stwierdziliśmy, że cena jest uczciwa (to taniej niż nad polskim morzem!) i wróciliśmy wybrać rowery, każdy według swego upodobania. Naszym dziewczęcym gustom odpowiadały najbardziej eleganckie rowery miejskie z koszykiem i wysoką kierownicą, zaś chłopcy i duchowieństwo zdecydowali się na krzepkie górale. Właściciele wypożyczalni zachęcali, by skorzystać z dostępnych za darmo kasków, na co większość przystała. Wyregulowaliśmy jeszcze siodełka, uczyniliśmy Kubę przewodnikiem, przypomnieliśmy sobie nawzajem, by jechać po złej stronie drogi – i wyruszyliśmy.
Cudowne, CUDOWNE jest przemierzanie dróg rowerem na Inis Mor. Minimalnym wysiłkiem pruje się po aksamitnie gładkim asfalcie, a przed oczami wyrastają coraz to nowe widoki: szachownica niewielkich pastwisk oddzielonych od siebie murami z kamieni, na nich konie, osły i kozy. Kamienne zbiorniki na deszczówkę przypominające małe baseny. Drobne bielone domki o chropowatej powierzchni. Tu i ówdzie – szara ruina chaty lub kościoła, przy jednym z nich pasie się koń. W oddali – postrzępione, skaliste wybrzeże, ocean, kolejne wyspy. Bardzo płasko. Bardzo przestrzennie.
Na pewno zauważyliście brak pewnego istotnego elementu poranka. Ależ tak! To JUTRZNIA. Ze względu na wczesną pobudkę postanowiliśmy (Duch Święty i my :)), że najpiękniej będzie odmówić poranną modlitwę Kościoła już na wyspie. Wypatrzyliśmy więc miejsce, gdzie można było zejść z drogi na zaciszną, skalistą plażę. Dokonaliśmy tam tradycyjnego podziału na chór męski i żeński, odmówiliśmy, cyknęliśmy sobie parę fotek, a następnie posililiśmy się przyrządzonymi na bieżąco kanapeczkami (z masłeeeeeem). 
Już to miejsce zasugerowało nam fakt, który potem stał się oczywistością: otóż Inis Mor jest niczym innym, jak przyrodniczo-krajobrazowym Disneylandem, na którym stłoczono wszystkie wspaniałe rzeczy tamtejszego świata w sposób tak doskonały, że aż nachalny. Wulkaniczne skały są specjalnie ułożone tak, że można bez większego wysiłku czy wspinania się iść i iść i iść. Nawet muszelek na plaży jest zawsze pod dostatkiem – są i różowe stożkowate, i żółte jak ziarenka kukurydzy, i podwójne po małżach. Można znaleźć nawet małe pancerze krabów albo masywne, przypominające ceramikę szczątki skorupy, która jeszcze niedawno mieściła kawał zwierza.
Na mapce przeczytaliśmy, że tylko kawałek dalej jest plaża, na której podczas odpływu wylegują się foki. Nacisnęliśmy więc na pedały i pomknęliśmy (a tymczasem chmury zaczęły się podnosić). Po chwili wyłoniła się przed nami płaska połać, na której faktycznie wygrzewały się widoczne z daleka futrzaste paróweczki. Ojejku! Zostawiliśmy rowery i trochę nie wiedzieliśmy, jak z tymi fokami postąpić. Czy jeżeli się zbliżymy, nie przestraszą się? A może nas skonsumują? Nasz teren od ich i tak oddzielał pas gnijących, cuchnących wodorostów, który część z nas powstrzymał przed inwazją – ale tylko część. Reszta przekroczyła naturalną granicę, lecz oczywiście uszanowała prywatność fok, przyglądając się tylko, jak pociesznie podskakują na swoich tłustych, sprężystych brzuchach, zwijają się w łezkę i machają płetwami. W tym momencie włączyła się nam lampka: aha, Disneyland.
Nie było co tracić czasu – jeszcze większa część wyspy przed nami. Kolejnym punktem, który odwiedziliśmy, był cmentarz pełen celtyckich krzyży i napisów po irlandzku. Pomodliliśmy się za tutejszych zmarłych (stosunkowo wiele grobów kryło dzieci i młodzież), szukaliśmy też jak najstarszego nagrobka – trafiliśmy na jeden z lat 60. XIX wieku. Znaleźliśmy też relatywnie świeży grób (sprzed 10 lat) poświęcony dwudziestoparolatkowi, któremu przyjaciele położyli w miejscu ostatniego spoczynku puszkę ulubionego piwa i torebkę czipsów. Nie PO czipsach. Świat celtyckich mitologii – pamiętacie?
Opuściliśmy cmentarz – akurat w momencie, kiedy wysiadł przy nim z trzech busików tłum turystów – i zgodnie z mapą wycelowaliśmy nasze kierownice na fort Dun Aonghasa. Opowiadał nam o nim już nasz przeor w Galway. Ów fort składał się niegdyś z kilku współśrodkowo ułożonych kręgów z kamienia, ale z czasem morze podmyło klif i zabrało część fortyfikacji. Teraz na skraju urwiska stoją już tylko kamienne półkola. „Uważajcie, to niebezpieczne miejsce,” przestrzegał przeor, „ponieważ ma się tam straszną ochotę, żeby skoczyć”.
Przysięgliśmy sobie, że nie skoczymy. Zresztą najpierw musielibyśmy mieć z czego... W sumie do przewidzenia było, że skoro północne wybrzeże wyspy łagodnie schodzi do oceanu, a południowe tworzą kilkudziesięciometrowe klify, to trzeba się będzie wwindować na górę. Ale nie spodziewaliśmy się, że aż taką górę! Tak kamienistą i stromą. Nasze urocze holenderki (specjalnie używam małej litery, żeby było wiadomo, że nie chodzi o nasze niewolnice z Niderlandów) były na takim terenie niespecjalnie chętne do współpracy. Co za szczęście, że droga praktycznie na całej długości porośnięta była pełnymi owoców krzakami jeżyn, bo inaczej byśmy padły! Bo długim zmaganiu z górą i z rowerami w końcu dotarliśmy na samą górę, by dowiedzieć się, że... droga się skończyła. Zamyka ją kamienny mur. Nie daliśmy się jednak zbić z tropu. Zostawiliśmy rowery, gdzie stały, a sami przesadziliśmy mur w dość dogodnym miejscu, a chwilę później staliśmy już
na
krawędzi
klifu!
Widok zapierał dech w piersi. Na prawo i na lewo ciągnęło się skaliste, kilkudziesięciometrowe urwisko. Płaska, trawiasta powierzchnia wyspy po prostu nagle się urywała. Prosto przed nami rozpościerał się ocean – wydawał się wyjątkowo nieskończony i chyba faktycznie taki był. Stało przed nami kilka tysięcy kilometrów litej wody. A pod nami... cóż. Kto odważy się spojrzeć? Położyliśmy się na brzuchach przy krawędzi i dziwiliśmy się błękitowi wody, która kotłowała się na samym dole. Ciekawe, jak często ocean urywa sobie kawałek klifu. Z entuzjazmem napawaliśmy się tym groźnym widokiem oraz robiliśmy sobie zdjęcia, po czym wymyśliliśmy sobie zabawę. Ciekawe, czy zgadniecie, w jaki sposób zabawiają się szacowni studenci WUM, SGH, UW, SGGW i PW na jednym z najwyższych klifów w Irlandii. Czy:
a. przepytują się wzajemnie ze znajomości geografii świata, gór, rzek i stolic?
b. prześcigają się w śpiewaniu mniej lub bardziej znanych arii operowych?
c. plują w przepaść i patrzą, jakie śmieszne się robią kształty?

Odpowiedzcie sobie na to pytanie w Waszym wnętrzu.
 
A potem sięgnijcie po ciąg dalszy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz