„Porucznik z
Inishmore”. Znacie? Sztuka Martina McDonagh grana w warszawskim
Teatrze Współczesnym. Fanatyczny terrorysta Borys Szyc pragnie
zgładzić pół świata, ponieważ ktoś rozjechał rowerem jego
kota (i wcale mu się nie dziwię).
„Wyspy Aran”.
Reportaż Johna Millingtona Synge z początków XX wieku. Mieszkańcy
wysp żyją na pograniczu rzeczywistości i świata celtyckich
legend, odcięci od cywilizacji, uzależnieni od morza i zdani na
łaskę śmiercionośnego żywiołu.
Otóż – byliśmy tam.
Wiele mieliśmy pomysłów,
jak tam się dostać. Samolotem? Samochodem i promem? Rowerem i
kajakiem? Pieszo i wpław? Konno i na delfinach? Widzicie, wyspy Aran
leżą na oceanie. Nie można tam dojechać stopem ani nawet
jednostką Bus Eireann. Jak się okazuje, nie zewsząd da się tam
dopłynąć – bezpośrednio z Galway na przykład nie. No, gdybyśmy
mieli własny żaglowiec albo kajaki... Ale zapomnieliśmy wziąć z
Polski :( Więc koniec końców musieliśmy zdecydować się na
współpracę z jednym z około półtora tysiąca przewoźników,
którzy oferują wycieczki w to sympatyczne miejsce. Wyspy Aran,
trzeba Wam wiedzieć, są trzy: poza
Inis Mor jeszcze Inis Meain i Inis Oirr. Ta pierwsza jest
najobszerniejsza i odwiedzana przez największą ilość turystów,
dwie pozostałe są za to bardziej dzikie. Ze względu na to, że na
Inis Mor było najwięcej kursów promem (co oznaczało najbardziej
elastyczne ramy czasowe), zdecydowaliśmy się (a niech tam!) na
opcję mainstreamową. Utargowaliśmy (Mikołaj) niezłą cenę na
zestaw „dojazd do portu + prom”, bilety kupiliśmy już w piątek,
po czym niecierpliwie wyczekiwaliśmy poniedziałku.
Nasza
dzika przygoda z biurem „Lally Tours” wymagała od nas, niestety,
wczesnej pobudki, gdyż już o 9.30 mieliśmy stawić się przy
autobusie – opodal, o ironio, portu. Wsiedliśmy doń o 9.15 i
chwała Panu, ponieważ odjechaliśmy z przystanku już o 9.20...
Bardzo pięknym, piętrowym autobusem, ale znowu po złej. Stronie.
Drogi. Ach, ci Irlandczycy, chyba chcą nas wszystkich pozabijać!
Celem naszej podróży było miasteczko Rossaveal, które
specjalizuje się w przerzucaniu licznych zasobów ludzkich z
autobusów na promy i z powrotem. Serio, młyn jest niepojęty.
Pobrano od nas nasz bilecik (nie zostawili nawet kawałka na pamiątkę
</3) i zanim się zorientowaliśmy, byliśmy już na promie.
Po
paru chwilach wyruszyliśmy. Do wyboru mieliśmy komfortowe miejsca
na dwóch piętrach w środku (z zerowym widokiem na zewnątrz,
ekstra) oraz niewielki taras na rufie. Wiele razy płynęliście w
życiu promem po Atlantyku? My też nie, toteż kawałek przestrzeni
na tarasie był totalnym must have.
Tak wyjątkowa okoliczność zmotywowała nas do wyboru oficjalnej
Prom Queen (obrady przeżartego amerykańską kulturą popularną
jury wciąż trwają). Powinnam chyba dodać, że mieliśmy wtedy
naprawdę bardzo, bardzo irlandzką pogodę – nic dodać, nic ująć!
Owinęliśmy się jednak pięciokrotnie w sztormiaki i inne
takie-takie, więc nie ruszała nas nawet woda lejąca się niemal
strumieniem z dachu. Powzięliśmy sobie za punkt honoru wytrwać w
tych średnio sprzyjających waruneczkach i jakże słusznie, gdyż
niebawem naszym oczom ukazało się... stado delfinów
przemierzających ocean równolegle do nas! Było ich naprawdę sporo
i wyskakiwały z wody tak samo, jak na wszystkich kiczowatych
obrazkach, tylko szybciej.
Skoro już o prędkości mowa –
płynęliśmy niestety znacznie żwawiej od tych słodkich
zwierzątek, więc wkrótce zostały za nami, ale wrażenie
pozostało. Niektórzy byli do tego stopnia nasyceni, że schronili
się już do środka, a pozostali do ostatka wytrwali na posterunku.
Wyspy Aran, które z początku widzieliśmy tylko na horyzoncie
(wypatrzyliśmy je nawet z klifu w niedzielę), teraz rosły w
oczach. Po pewnym czasie minęliśmy najpierw uroczą małą wysepkę
z malowniczą latarnią morską, a potem zaczęliśmy wchodzić do
portu Kilronan (po irlandzku Cill Ronain), jedynym miasteczku na
wyspie. Stangi przewidywał, że czeka nas przymusowa wysiadka i
kąpiel jakieś 50 metrów od brzegu, ale jego przypuszczenia,
jakkolwiek przecież zasadne, jednak się nie sprawdziły. W swej
łaskawości Irlandczycy wysadzili nas na sam ląd. Było koło 11, a
prom powrotny mieliśmy o 18.30.
Mieliśmy
świadomość, że wyspa jest mimo wszystko zbyt duża, by zwiedzać
ją pieszo. Jeszcze na stałym lądzie otrzymaliśmy jednak ulotkę,
która reklamowała wypożyczalnię rowerów, a to za pomocą
zdjęcia... tandemu. O matko i córko, tandemem po Inis Mor?! Jak
bardzo większym można być hipsterem? Po lądowaniu i przeliczeniu
się pobiegliśmy do rzeczonej wypożyczalni, gdzie okazało się, że
się przeliczyliśmy :( Pojedynczy rower kosztował bowiem 10€,
tandem jeszcze więcej; właściciele łaskawie zeszli do 8€ za
jedynkę. Nie byliśmy zachwyceni, więc udaliśmy się do kolejnej
wypożyczalni (były w sumie trzy) w nadziei, że tam uzyskamy lepszy
deal. W przypływie
natchnienia Mikołaj westchnął jeszcze: „Gdyby powiedzieli 6€,
to bym rozeznawał...”.
W
tym momencie zaczepił nas jakiś gość i spytał: „How
many of you are there?”.
„Eleven”, odparłam
błyskotliwie, na co on powiedział, że da nam po rowerku za
szóstkę. Telepatia? Geniusz językowy? Doskonała znajomość
rozumowania standardowego klienta? Najzabawniejsze, że jegomość ów
był przedstawicielem wypożyczalni, którą właśnie opuściliśmy.
Stwierdziliśmy, że cena jest uczciwa (to taniej niż nad polskim
morzem!) i wróciliśmy wybrać rowery, każdy według swego
upodobania. Naszym dziewczęcym gustom odpowiadały najbardziej
eleganckie rowery miejskie z koszykiem i wysoką kierownicą, zaś
chłopcy i duchowieństwo zdecydowali się na krzepkie górale.
Właściciele wypożyczalni zachęcali, by skorzystać z dostępnych
za darmo kasków, na co większość przystała. Wyregulowaliśmy
jeszcze siodełka, uczyniliśmy Kubę przewodnikiem, przypomnieliśmy
sobie nawzajem, by jechać po złej stronie drogi – i wyruszyliśmy.
Cudowne,
CUDOWNE jest przemierzanie dróg rowerem na Inis Mor. Minimalnym
wysiłkiem pruje się po aksamitnie gładkim asfalcie, a przed oczami
wyrastają coraz to nowe widoki: szachownica niewielkich pastwisk
oddzielonych od siebie murami z kamieni, na nich konie, osły i kozy.
Kamienne zbiorniki na deszczówkę przypominające małe baseny.
Drobne bielone domki o chropowatej powierzchni. Tu i ówdzie –
szara ruina chaty lub kościoła, przy jednym z nich pasie się koń.
W oddali – postrzępione, skaliste wybrzeże, ocean, kolejne wyspy.
Bardzo płasko. Bardzo przestrzennie.
Na
pewno zauważyliście brak pewnego istotnego elementu poranka. Ależ
tak! To JUTRZNIA. Ze względu na wczesną pobudkę postanowiliśmy
(Duch Święty i my :)), że najpiękniej będzie odmówić poranną
modlitwę Kościoła już na wyspie. Wypatrzyliśmy więc miejsce,
gdzie można było zejść z drogi na zaciszną, skalistą plażę.
Dokonaliśmy tam tradycyjnego podziału na chór męski i żeński,
odmówiliśmy, cyknęliśmy sobie parę fotek, a następnie
posililiśmy się przyrządzonymi na bieżąco kanapeczkami (z
masłeeeeeem).
Już to miejsce zasugerowało nam fakt, który potem stał się oczywistością: otóż Inis Mor jest niczym innym, jak przyrodniczo-krajobrazowym Disneylandem, na którym stłoczono wszystkie wspaniałe rzeczy tamtejszego świata w sposób tak doskonały, że aż nachalny. Wulkaniczne skały są specjalnie ułożone tak, że można bez większego wysiłku czy wspinania się iść i iść i iść. Nawet muszelek na plaży jest zawsze pod dostatkiem – są i różowe stożkowate, i żółte jak ziarenka kukurydzy, i podwójne po małżach. Można znaleźć nawet małe pancerze krabów albo masywne, przypominające ceramikę szczątki skorupy, która jeszcze niedawno mieściła kawał zwierza.
Już to miejsce zasugerowało nam fakt, który potem stał się oczywistością: otóż Inis Mor jest niczym innym, jak przyrodniczo-krajobrazowym Disneylandem, na którym stłoczono wszystkie wspaniałe rzeczy tamtejszego świata w sposób tak doskonały, że aż nachalny. Wulkaniczne skały są specjalnie ułożone tak, że można bez większego wysiłku czy wspinania się iść i iść i iść. Nawet muszelek na plaży jest zawsze pod dostatkiem – są i różowe stożkowate, i żółte jak ziarenka kukurydzy, i podwójne po małżach. Można znaleźć nawet małe pancerze krabów albo masywne, przypominające ceramikę szczątki skorupy, która jeszcze niedawno mieściła kawał zwierza.
Na
mapce przeczytaliśmy, że tylko kawałek dalej jest plaża, na
której podczas odpływu wylegują się foki. Nacisnęliśmy więc na
pedały i pomknęliśmy (a tymczasem chmury zaczęły się podnosić).
Po chwili wyłoniła się przed nami płaska połać, na której
faktycznie wygrzewały się widoczne z daleka futrzaste paróweczki.
Ojejku! Zostawiliśmy rowery i trochę nie wiedzieliśmy, jak z tymi
fokami postąpić. Czy jeżeli się zbliżymy, nie przestraszą się?
A może nas skonsumują? Nasz teren od ich i tak oddzielał pas
gnijących, cuchnących wodorostów, który część z nas
powstrzymał przed inwazją – ale tylko część. Reszta
przekroczyła naturalną granicę, lecz oczywiście uszanowała
prywatność fok, przyglądając się tylko, jak pociesznie
podskakują na swoich tłustych, sprężystych brzuchach, zwijają
się w łezkę i machają płetwami. W tym momencie włączyła się
nam lampka: aha, Disneyland.
Nie
było co tracić czasu – jeszcze większa część wyspy przed
nami. Kolejnym punktem, który odwiedziliśmy, był cmentarz pełen
celtyckich krzyży i napisów po irlandzku. Pomodliliśmy się za
tutejszych zmarłych (stosunkowo wiele grobów kryło dzieci i
młodzież), szukaliśmy też jak najstarszego nagrobka –
trafiliśmy na jeden z lat 60. XIX wieku. Znaleźliśmy też
relatywnie świeży grób (sprzed 10 lat) poświęcony
dwudziestoparolatkowi, któremu przyjaciele położyli w miejscu
ostatniego spoczynku puszkę ulubionego piwa i torebkę czipsów. Nie
PO czipsach. Świat celtyckich mitologii – pamiętacie?
Opuściliśmy
cmentarz – akurat w momencie, kiedy wysiadł przy nim z trzech
busików tłum turystów – i zgodnie z mapą wycelowaliśmy nasze
kierownice na fort Dun Aonghasa. Opowiadał nam o nim już nasz
przeor w Galway. Ów fort składał się niegdyś z kilku
współśrodkowo ułożonych kręgów z kamienia, ale z czasem morze
podmyło klif i zabrało część fortyfikacji. Teraz na skraju
urwiska stoją już tylko kamienne półkola. „Uważajcie, to
niebezpieczne miejsce,” przestrzegał przeor, „ponieważ ma się
tam straszną ochotę, żeby skoczyć”.
Przysięgliśmy
sobie, że nie skoczymy. Zresztą najpierw musielibyśmy mieć z
czego... W sumie do przewidzenia było, że skoro północne wybrzeże
wyspy łagodnie schodzi do oceanu, a południowe tworzą
kilkudziesięciometrowe klify, to trzeba się będzie wwindować na
górę. Ale nie spodziewaliśmy się, że aż taką górę! Tak
kamienistą i stromą. Nasze urocze holenderki (specjalnie używam
małej litery, żeby było wiadomo, że nie chodzi o nasze niewolnice
z Niderlandów) były na takim terenie niespecjalnie chętne do
współpracy. Co za szczęście, że droga praktycznie na całej
długości porośnięta była pełnymi owoców krzakami jeżyn, bo
inaczej byśmy padły! Bo długim zmaganiu z górą i z rowerami w
końcu dotarliśmy na samą górę, by dowiedzieć się, że... droga
się skończyła. Zamyka ją kamienny mur. Nie daliśmy się jednak
zbić z tropu. Zostawiliśmy rowery, gdzie stały, a sami
przesadziliśmy mur w dość dogodnym miejscu, a chwilę później
staliśmy już
na
krawędzi
klifu!
Widok
zapierał dech w piersi. Na prawo i na lewo ciągnęło się
skaliste, kilkudziesięciometrowe urwisko. Płaska, trawiasta
powierzchnia wyspy po prostu nagle się urywała. Prosto przed nami
rozpościerał się ocean – wydawał się wyjątkowo nieskończony
i chyba faktycznie taki był. Stało przed nami kilka tysięcy
kilometrów litej wody. A pod nami... cóż. Kto odważy się
spojrzeć? Położyliśmy się na brzuchach przy krawędzi i
dziwiliśmy się błękitowi wody, która kotłowała się na samym dole.
Ciekawe, jak często ocean urywa sobie kawałek klifu. Z entuzjazmem
napawaliśmy się tym groźnym widokiem oraz robiliśmy sobie
zdjęcia, po czym wymyśliliśmy sobie zabawę. Ciekawe, czy
zgadniecie, w jaki sposób zabawiają się szacowni studenci WUM,
SGH, UW, SGGW i PW na jednym z najwyższych klifów w Irlandii. Czy:
a.
przepytują się wzajemnie ze znajomości geografii świata, gór,
rzek i stolic?
b.
prześcigają się w śpiewaniu mniej lub bardziej znanych arii
operowych?
c.
plują w przepaść i patrzą, jakie śmieszne się robią kształty?
Odpowiedzcie
sobie na to pytanie w Waszym wnętrzu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz