wtorek, 10 września 2013

Wtorek 27 sie: ten z japońskimi emerytami

Nudna jest ta Irlandia. Wszystko tylko piękne i piękne. Mogłoby na odmianę znaleźć się coś obrzydliwego.

Takiego podejścia nie mieliśmy jednak we wtorek rano, dlatego postanowiliśmy wybrać się na wycieczkę w miejsce piękne – do Parku Narodowego Connemara, który z całego serca rekomendował nam duszpasterz powołań polskiej prowincji Zakonu Kaznodziejskiego, Father Lucas. Tak bardzo rozpływał się nad rozległymi widokami i dzikimi zakątkami, które parę lat temu pokazywał mu ówczesny przeor z Galway, że nie mieliśmy wyboru. So, Connemara it is!
Tak naprawdę to nie zdecydowaliśmy o tej wyprawie we wtorek, lecz dużo, dużo wcześniej – na dobrą sprawę jeszcze w Polsce, kiedy robiliśmy ramowy plan wyjazdu. Zawitawszy w Galway, pomyśleliśmy jeszcze chwilkę, a potem w miejscowym biurze podróży kupiliśmy bilety na wycieczkę, bo i w tym przypadku trudno byłoby przemieszczać się na własną rękę. Nie bardzo wiedzieliśmy, czego się po niej spodziewać – wiedzieliśmy tylko, że mamy stawić się na dworcu autobusowym o godzinie 10 – ale, co ciekawe, wcale nas to nie niepokoiło. Niestety, musieliśmy zostawić w domu Kubę: poprzedniego dnia przewiało go na Inis Mor :( Nie wydawał się jednak zrozpaczony faktem, iż ominie go kolejny dzień pełen wrażeń. O, nierozumny! Obawialiśmy się trochę, czy uda się oddać jego bilet i odzyskać za niego pełną kwotę, bo lepiej nie być 16€ w plecy niż być. Mikołaj udał się do więc biura podróży, które z pocałowaniem ręki oddało całą kasę za bilet – widzieliście kiedy w Polsce coś takiego?
Kuba został w łóżku (pewnie po prostu chciał sobie dłużej pospać, spryciulek), a my popędziliśmy do miasta. Kiedy kierowca autobusu złapał się za głowę na widok naszej liczebności, pomyśleliśmy, że to deja vu. Odjechaliśmy z dworca autobusowego i podjechaliśmy na kolejowy, gdzie mieliśmy wszyscy poczekać na jakichś spóźnialskich, którzy dojeżdżali pociągiem; kiedy po paru minutach się pojawili, okazali się Niemcami. Spóźnieni Niemcy! Świat staje na głowie.
Teraz mogliśmy już jechać przed siebie – najpierw przez miasto. Nie minęła chwila i włączyły się głośniki, przez które napłynął sympatyczny głos jakiegoś pana przemawiającego przez mikrofon. Mówca przeprosił za opóźnienie, ponarzekał na korki w mieście, po czym zaczął opowiadać, co mamy po prawej, a co po lewej stronie, proszę wycieczki. No tak! Poczuliśmy się jak Japończycy i do tego emeryci, którzy zamiast się trochę wysilić i zawalczyć o ciekawe widoki, dają się posadzić na miękkich siedzeniach luksusowego autokaru i oglądają nieznany świat zza jego szczelnych okien. Osobiście zaczęłam trochę wewnętrznie panikować: nie dość, że wokół mnie niebezpiecznie podnosił się poziom irytacji (czy słowotok sączący się z głośnika będzie trwał w nieskończoność?), to jeszcze pogoda była okropna. Z przerażeniem patrzyłam, jak głowy uczestników naszej wybitnej wycieczki po kolei zwieszają się bezwładnie, bo ich właściciele postanowili nadrobić niedobór snu z ubiegłych nocy. No cóż, próbowałam się pocieszyć, skąd mogliśmy wiedzieć. Nie ma gwarancji, że wszystkie wycieczki będą bez zarzutu. Nie nasza wina... Tymczasem przejeżdżaliśmy przez kolejne miasteczka i wsie – ładne, ale bez przesady – a głośnik mówił i mówił. O przeszłości, o teraźniejszości i przyszłości, o tym, którędy będziemy jechać, a którędy nie będziemy jechać, którędy ewentualnie moglibyśmy pojechać, choć nie pojedziemy; o tym, że jest pochmurno, ale może przestanie być, kto wie, a wtedy wyjdzie słońce, a jeżeli wyjdzie, będziemy mogli podziwiać wspaniałe mountains of Connemara. Niestety, apetyt na nie trochę nam przeszedł... choć kiedy powoli wyłaniały się z chmur i mgieł, zwieszone głowy zaczęły się podnosić, a nam udzieliło się trochę życia. 
Głośnik tymczasem streścił nam ze szczegółami film A Quiet Man, który w tych plenerach miał swego czasu powstać. Niech będzie jednak dowodem unoszących się jeszcze wśród nas oparów senności, że dziś nie pamiętam z tego opisu dokładnie NIC. Poza tym, że grający główną postać John Wayne ożenił się ze swą ekranową towarzyszką, co jest romantyczne, ale chyba nie to należało zapamiętać z całego wywodu. Zresztą, trudno było słuchać, bo było już na co patrzeć – z wolna wyrastały wokół nas niezbyt wysokie góry pochylone nad jeziorami, które naprawdę udatnie przypominały gładkie tafle lustra, wiernie odbijając otaczające je kolory i kształty.
W momencie, kiedy zaczęły pojawiać się te wszystkie cuda – a minęła może godzina od wyjazdu – zjechaliśmy z drogi i zaparkowaliśmy pod stacją benzynową i hotelem, gdzie można było wypić kawę i skorzystać z łazienki. No tak, zapomnieliśmy – przecież jesteśmy emerytami! (reszta uczestników chyba faktycznie nimi była ;)). Dostaliśmy pół godziny dla siebie. W pierwszym momencie sytuacja wydała się beznadziejna – co mamy teraz ze sobą zrobić, tak pośrodku niczego? 
Leszczi usiłuje udowodnić, że wcale nie jest emerytką jak wszyscy. Nice try!
Wystarczyło jednak odejść parędziesiąt metrów, pójść kawałek wzdłuż szosy, a później zboczyć w coś, co dwa tygodnie później pewnie okazałoby się wrzosowiskiem... Teren był mocno podmokły, do butów co i rusz podchodziła woda, więc trzeba było rozważnie wybierać drogę wśród traw reprezentujących całą paletę kolorów od soczystej zieleni po ceglastą czerwień. Samochody zostały z tyłu, a z przodu coraz bardziej imponująco rosły pierwsze prawdziwe góry Connemary: łyse, strome stoki pokryte skąpo jedynie trawą, spotykające się na dnie długiej, przestrzennej doliny, która wydawała się obiecywać, że to dopiero początek. Widok pociągał jak narkotyk, z każdym krokiem coraz bardziej. Gdyby nie ograniczenie czasowe (godzina odjazdu zbliżała się nieubłaganie), można by było iść bez przerwy i zatrzymać się dopiero na samej górze. Teraz jednak trzeba było zawrócić i mieć nadzieję, że to jeszcze nie koniec.
Wsiadając do autokaru, staraliśmy się zidentyfikować człowieka odpowiedzialnego za przezacny akompaniament naszej podróży. Poza kierowcą nie było żadnej obsługi. A więc to tak! Nagle poczuliśmy wielki respekt przed facetem (w wieku 50+), który był w stanie prowadzić wielki autokar po wąskich, wiejskich drogach (w dodatku, przypominam, po ich złej stronie) i jednocześnie bez najmniejszej przerwy zabawiać nas bądź co bądź sympatyczną, ciekawą gadką (i to po angielsku :o). Zapewne wszystkie swoje historie opowiada dzień w dzień w dość rutynowym porządku, a jednak naprawdę brzmiał tak naturalnie, jakby wszystko to przychodziło mu do głowy ot, na poczekaniu. 
Zastanawialiśmy się, jaka ścieżka doprowadziła go do obrania tego zawodu. Czy może opowiadał fajne historie przyjaciołom przy herbacie, aż w końcu ktoś [nie wytrzymał i] powiedział: Hej, powinieneś mówić to przez mikrofon, prowadząc autokar po bezdrożach Connemary? A może był taksówkarzem, ale z czasem zbyt skromna publiczność przestała mu wystarczać? Nie zrozumcie nas źle – kierowca Jack naprawdę dawał radość. Powiedzieliśmy mu to później, wysiadając z busa na końcu wycieczki.
Tymczasem ruszyliśmy spod stacji benzynowej i skręciliśmy w naprawdę wąską drogę (choć nie było tam ciasnej bramy), która wiodła po dnie doliny, akurat naprzeciw najpiękniejszym widokom. Niebo zdążyło już całkowicie się wyczyścić, a my strząsnęliśmy z siebie resztki snu (czyżby główną bohaterką postoju była kawa?). Niemal podskakiwaliśmy na naszych fotelach – a nie było to trudne, bo w środku miały sprężyny – nie mogąc się doczekać, aż będziemy jeszcze bliżej cudownych krajobrazów. Kiedy zaczynał nas otaczać upragniony landszaft, który z daleka sobie wypatrzyliśmy, zza gór nagle wychylało się pięć nowych, jeszcze piękniejszych, jeszcze bardziej przestrzennych i rozłożystych. Pamiętacie, kiedy pisałam, że Connemara jest jak narkotyk? Otóż podtrzymuję to.
Powoli dostrzegaliśmy też zalety japońskiej wycieczki dla emerytów. Pewnie, że szczytem hipsterstwa byłoby wynająć samochód albo najlepiej flotę tandemów (!), ale ile dalibyśmy radę zobaczyć w ciągu jednego dnia? Udałoby nam się pewnie dotrzeć raptem do przedsionków parku... Tymczasem przemieszczając się pod kierownictwem zacnego Jacka żwawo pruliśmy przez kolejne pomieszczenia tego raju, mając jednocześnie sporo czasu, by każdej górze przyjrzeć się dość dokładnie ze wszystkich stron. 
Tym, co zrobiło na nas (mnie) szczególnie wrażenie, była wszechobecna pustynia – puszcza – pustość. W Polsce niewiele jest takich krajobrazów, gdzie od horyzontu do horyzontu widać może dwa, trzy gospodarstwa – a przynajmniej, gdy w grę wchodzi TYLE przestrzeni, rozległej i nieporośniętej lasem. To wspaniałe, że w Connemarze nikt nie wpadł na to, by ogromne ilości wolnego miejsca zapełnić szkółkami leśnymi, ubojniami zwierząt czy nawet osiedlami domów jednorodzinnych. Trzeba zresztą przyznać, że obszary te w czasie Wielkiego Głodu (którego temat powraca w Irlandii raz po raz, jak u nas II wojna światowa) w znacznym stopniu się wyludniły – wiele osób umarło z głodu albo wyemigrowało. Jak opowiedział nam Jack the Driver, niektórzy właściciele ziemscy, wśród których zdarzali się i dobrzy ludzie, bardzo chcieli pomóc znajdującym się wówczas w ciężkiej sytuacji materialnej wieśniakom. Wiedzieli jednak, że ci nie przyjmą od nich darowizny pieniężnej, gdyż poczytają ją za obrazę. Wymyślili więc, że dadzą im jakąś pracę, za którą będą mogli im zapłacić. Wieśniacy mieli zatem budować na granicach posiadłości niewysokie murki z kamieni, prowadzące po zboczach gór od dolin aż po same niemalże szczyty. Przydatne? Niekoniecznie, ale jakże trwałe! Podczas naszej drogi mijaliśmy wiele takich płotów, z których wiele musiało pochodzić z połowy XIX wieku.
Góry w Connemarze to jeszcze nic. Góry z jeziorami – do dopiero coś! Każde wzniesienie ma tam odpowiadający mu akwen. Wydawałoby się, że Pan Bóg, kiedy to stwarzał, musiał w jednym miejscu przycisnąć ziemię, żeby w drugim mogła się podnieść – i tak powstała Connemara :) Nie mam jednak teorii na temat powstania Killary – jedynego fiordu w Irlandii, który (na mapie) wygląda tak, jakby jakiś morski kornik wgryzł się w ląd pomiędzy górami. Z boku Killary Harbour jest jeszcze ciekawsze, zwłaszcza że na powierzchni wody unoszą się liczne rzędy sporych bojek czy beczułek. O co chodzi? Oddajmy głos Jackowi: są to proste, wymyślone przez sprytnych Irlandczyków instalacje do hodowli małży. Przyczepiają się one na ściankach bojek, a po dwóch latach rośnięcia zostają zebrane i trafiają na talerze, głównie we Francji. Biedne, smaczne stworzonka!
Nad fiordem odbyliśmy jeden z naszych emeryckich postojów, które wyglądały tak: Jack zatrzymuje autokar na poboczu. „Jeśli chcecie, to trzy-cztery osoby mogą wysiąść. Macie dwie minuty na zrobienie zdjęć”. Wysypuje się cały autokar, robimy setki zdjęć w różnych konfiguracjach, pozujemy, skaczemy, gimnastykujemy się. Po 15 minutach możemy ruszać dalej. 
Ten postój był zaś szczególnie ciekawy, gdyż – ale numer, akurat przy samym parkingu – stało drzewko, z którym związana była dosłownie barwna tradycja. Otóż, jeżeli ma się jakieś życzenie, należy powiesić na drzewku jakiś element swojej garderoby, a wróżki, które mieszkają wśród gałęzi, spełnią to marzenie, jeśli taka będzie ich wola. To my te wszystkie różańce, litanie, nowenny, a tam wystarczy zostawić skarpetę!! Mimo, iż konary były całe obwieszone tekstyliami, a nawet obuwiem, coś nam się nie chciało w to wierzyć. Ani we wróżki, ani nawet w tradycję – nasze przeczucie było takie, że pewnego dnia przyszedł ktoś z biura podróży i stwierdził: „Fajne miejsce na emerycki postój, ale brakuje mi tu kolorowego drzewa”. Choć nie wiadomo. Oby teraz te wróżki się na nas nie zemściły za niedowiarstwo! :o (właściwie już to robią. Piszą do mnie takie SMS-y: „Znam twoją przyszłość. Dowiedz się więcej – tylko 1,23 zł z VAT. Wróżka Roksana”)
Udało nam się zapakować z powrotem, po czym wyruszyliśmy w drogę do Kylemore Abbey – niezwykle malowniczego zameczku, który wybudowali jacyś arystokraci w 1867 roku. Po wielu latach został on oddany pod opiekę benedyktynkom. Na sam widok opactwa gwałtownie skoczyło nam ciśnienie i – co z zadowoleniem odnotował br. Stangi – powołanie! Wyobraźcie sobie jezioro jak zwierciadełko, a nad nim misternie skonstruowany budyneczek w kolorze ołowiu, zwieńczony flankami niczym Koronką. Zresztą, nic sobie nie wyobrażajcie, tylko zobaczcie na obrazku.
Zatrzymaliśmy się parkingu i dowiedzieliśmy się, że mamy tu dwie godziny do rozdysponowania, przy czym Jack miał dla nas wspaniałą wiadomość (po której ciśnienie skoczyło nam po raz drugi). Otóż okazało się, że wstęp do opactwa, jak również do należących do niego ogrodów i kaplicy niestety nie jest darmo dany, co więcej, kosztuje aż 12€. Siostrzyczki były jednak na tyle wspaniałomyślne, że zgodziły się na zniżeczkę dla klientów naszego biura. Mogliśmy więc kupić bilety – jeszcze w autokarze u Jacka – za jedyne 8€ od głowy. Na zastanowienie potrzebowaliśmy bardzo krótkiej chwili, po czym wysiedliśmy, nic nie kupując (a czego się spodziewaliście?) i zaczęliśmy myśleć, co teraz. Zważcie, iż nie wspomniałam ani razu, że ciśnienie spadło. 
Spróbowaliśmy podejść odrobinę w stronę zamku albo przespacerować się w kierunku ogrodu – niestety, siostrzyczki ogrodziły wszystko bardzo szczelnie i było jasne, że bez ofiary na klasztor się nie obejdzie, co najwyżej obejdzie się wszystko dookoła. Tymczasem napięcie rosło i rozpoczął się, jak zauważyli niektórzy, I Duszpasterski Festiwal Narzekania. Wyjście było zatem tylko jedno. Oto kolejne pytanie konkursowe! Jak trwoga, to do:
a. wróżek,
b. siebie,

Pomyślcie dobrze i czytajcie dalszy ciąg, kiedy się pojawi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz